Wydaje się, że kilkadziesiąt lat temu życie wydawało się prostsze. Z pewnością „inne”. I to „inne” wyrazić można w sposób raczej pozytywny. Można też chyba pominąć aspekt polityczny i ekonomiczny bo w gruncie rzeczy różnice na tym polu były, są i będą zawsze. Skupiłbym się raczej na wolności cywilizacyjnej i technicznej. A właściwie na braku tej wolności, która dodatkowo osadzona w czasie, skazuje nas na ciągły pośpiech i ciągłe bycie on-line. Na każde zawołanie, w każdym możliwym i niemożliwym czasie. Niezależnie od tego czy mamy coś do roboty czy też robimy sobie przerwę na „niecnierobienie”. Mamy w kieszeni komórkę, więc według sporej części społeczeństwa powinniśmy przecież być zawsze dostępni, gotowi do rozmowy. Bez Natychmiast, bez możliwości powiedzenia „dość”. Bez chwili zwłoki. Choć zdajemy sobie sprawę (albo i nie), że po całym dniu takiego funkcjonowania przynajmniej część z nas czuje się właśnie jak zwłoki.
W czasach kiedy dostęp do telefonu był ograniczony jakoś nie sprawiało nikomu problemu zadzwonienie w godzinach prawdopodobnej obecności w domu czy w biurze. Nikt przecież nie miał na stałe przy sobie stacjonarnego telefonu na kablu. Załatwiać sprawy służbowe można było zawsze. Jednak tylko w godzinach pracy. Prywatne komunikowanie się natomiast sprowadzało się do wysyłki listów, kartek pocztowych, spotkań osobistych czy do telefonowania w godzinach dostępności. Potem pojawił się cud techniki jakim była bezduszna sekretarka cyfrowa, na której można było pozostawić wiadomość z prośbą o ewentualne oddzwonienie. I nikt nie robił draki z powodu braku kontaktu. Można? Można!
A teraz? Teraz mamy być zawsze gotowi do odebrania telefonu komórkowego, do rozmowy. Mamy zawsze obserwować czy przypadkiem ktoś do nas nie dzwoni albo nie wysłał super ważnego SMS-a. Brak natychmiastowej reakcji generuje oskarżenia o brak chęci do rozmowy. Druga strona obraża się wówczas, że ją ignorujemy, że jest jej przykro. Nie możemy sobie pozwolić na nieodebranie połączenia albo wręcz na pominięcie na długiej liście komunikatu o takim połączeniu. Oskarżani jesteśmy bowiem słowami „wiedziałem, że tak powiesz”, „przykro mi, że nie chcesz ze mną rozmawiać”.
Czy naprawdę takim problemem jest zrozumienie, że właśnie teraz mamy swój czas. Mamy czas dla siebie, rodziny. Jesteśmy w teatrze, kinie albo po prostu robimy dużą kupę i nie chcemy z nikim rozmawiać w kiblu. Jesteśmy gdziekolwiek. I nikomu nic do tego. Nie musimy się nawet tłumaczyć. A nawet jeśli jest to czas pracy to możemy być na spotkaniu, w urzędzie albo także mamy prawo do dużej kupy.
Patrząc na tę presję do bycia on-line dochodzę do wniosku, że ludzie stali się potwornymi egoistami widzącymi jedynie czubek swojego nosa i nie liczącymi się z innymi. Wpadliśmy w wir czasu, w którym nakręcamy siebie by żyć w pośpiechu. Zapominamy o bliskich, znajomych. Zapominamy o sobie i o naszym dobrostanie. Pędzimy na czołowe zderzenie z przedwczesną śmiercią.
Bo ile można?